Afera z ambasadorem Turcji Celikkolem w Izraelu - usadzonym na za niskiej kanapce w izraelskim MSZ - wybiega daleko ponad ożywiony dialog Ankara-Jerozolima. Zaczęło się od bełkotu Erdogana, który poza zwyczajowym ludobójstwem oskarżył też Izrael o kradzież wody z południa Libanu.
Z kolei wiceszef MSZ Izraela, Dani Ajalon - z pozycji wysokiego stołka skarcił Oguza Celikkola, siedzącego dużo niżej na przymałym tapczaniku. Wcześniej, gdy Celikkol wyczekiwał w hallu na spotkanie, wyniesiono na jego oczach z sali turecką flagę z kanapkami & borekasami.
Wszystko to nie na żarty rozwścieczyło Ankarę, która zażądała przeprosin - wystosowanych zresztą półgębkiem przez stronę izraelską. Nowy rodzaj dyplomacji zapisze się niewątpliwie w annałach międzynarodowych, a Dani Ajalon będzie mógł liczyć na dalszą błyskotliwą karierę (...).
Cała ta sprawa ma oczywiście swoje drugie dno, dużo ważniejsze niż przepychanki izraelsko-tureckie. Zdecydowanie niechciana w Europie Turcja przeorientowuje się coraz wyraźniej na współpracę ze światem islamskim, podpierając się przy tym nachalną retoryką antyizraelską.
Tymczasem jednak po pierwszym szoku Ankara zaczyna dochodzić do wniosku, że „afera tapczanowa” jest też sygnałem ostrzegawczym ze strony USA - i na tym polega jej dyskretny urok.