Remake tekstu „Ten za nim” z tomu opowiadań pod tym tytułem, który ukazał się w Warszawie w 1996 roku. „Ten za nim” to jeden z dwóch rozdziałów, które „wypadły” pierwotnie z powieści „Grupy na wolnym powietrzu” o pokoleniu lat 60. Powrócą w następnych jej wydaniach.
@
W podstawówce najbardziej podpadł mi pan od fizyki, który chodził w garniturku „do figury” w najgorszy mróz i został wychowawcą naszej klasy po tym, jak pani od śpiewu i geografii poroniła w karetce pogotowia. Człowiek ten nazwiskiem Nowicki, świeżo po stacjonarnych studiach pedagogicznych, wprowadził jako pierwszy na świecie wypracowania z fizyki. Pamiętam jak gula mu skoczyła z wrażenia, gdy wybierając temat „znaczenie tlenu w życiu człowieka”, skoncentrowałem się intuicyjnie na znaczeniu butli tlenowej w życiu płetwonurka.
Więc potem już zawsze miałem opory z panem od fizyki, któremu gula chodziła, gdy tylko mnie widział z daleka - przypomniałem sobie teraz, jak kiedyś na dużej przerwie celowałem z papierowego hacla z gumki w dupę Rajsa wywieszonego przez okno i trzymanego przez chłopaków za nogi. Wykonywał na zewnętrznej elewacji wielki napis kredą „pan od fizyki jest kurwa” - gdy dziewczynka z pierwszej ławki wlazła w krzywą balistyczną i podebrała mojego hacla w okolicę oka.
Jak raz skończyła się przerwa i pan od fizyki wsadził łeb do klasy, i z miejsca wyleciałem „po opiekę lub rodzica”. Potem jak znowu zjawiłem się w szkole - opalony, uśmiechnięty i zrelaksowany - ten pieprzony kabotym zaciągnął mnie za ucho do ławki, gdzie siedziała panienka z podbitym limem i wrzasnął: „Przeprosić poszkodowaną koleżankę!” Więc miałem już pojęcie o tym facecie i wolałem uniknąć dalszych zgrzytów - nasza klasa była najgorsza w szkole - porozsadzał nas w ławkach z dziewczynkami, które miały łagodzić nasze obyczaje.
Wylądowałem w jednej ławce z „poszkodowaną koleżanką”, która miała obłożone elegancko książki i zeszyty, różowe bibuły na tasiemkach z wyciętymi serduszkami, zakładki do książek z szarotką i niebieski atrament marki „Parker”. Więc poczułem się wtenczas, jak gówniarz w pierwszej klasie - z drewnianym piórnikiem z kolorowym góralskim łbem - zapamiętałem dokładnie tamto uczucie, bo pierwszy raz w życiu zobaczyłem stylizowane na gotyk napisy na naklejkach i dziewczynka w mojej ławce była najlepszą uczennicą w klasie, i wszyscy nazywali ją Lele.
Postawiła pośrodku ławki niebieskiego „Parkera” i powiedziała, że mogę w nim maczać obsadkę, ale miałem od dawna wieczne pióro z tłoczkiem, i wolałem czarny, szkolny atrament o konsystencji gnoju. Jeśli chodzi o zeszyty, to posiadałem jeden „stukartkowy” do wszystkiego i zacząłem panience pożerać drugie śniadania, bo swojego nie nosiłem z braku teczki. Fizyk rozwiązał nasz samorząd klasowy, zamiast którego sformował „rząd jedności klasowej”, do którego weszli wszyscy poza mną i dwoma wodogłowcami opóźnionymi w rozwoju.
Chłopaki piastowali teraz oficjalne stanowiska w rządzie, którego premierem był Nowicki i musiałem nagle nauczyć się żyć na bocznicy, i to w jakimś sensie była najlepsza szkoła życia, jaką wyniosłem z tej podstawówki. Od małego, od piaskownicy uczyli cię rysować komuś laurki z kwiatkami i ryłeś grzecznie wierszyki na pamięć, i tak się jakoś złożyło, że od początku wypisałem się z tego towarzystwa. Więc przeszedłem wtenczas na własny rachunek, choć nie mogłem jeszcze wiedzieć, że celem totalitaryzmów jest zrobienie ze wszystkich aparatczyków, ale czułem się cholernie zaszczuty i wykopany ze swojego życia.
Naprawdę nie poznawałem chłopaków; Rajs i Danek kierowali resortem „turystyki i krajoznawstwa” (minister i wiceminister) - organizowali po lekcjach piesze wycieczki do muzeów warszawskich i potem na lekcji wychowawczej składali premierowi Nowickiemu szczegółowe sprawozdania na piśmie. Pojawiła się gazetka ścienna z listą osiągnięć naukowych, gdzie występowałem zawsze na ostatnim miejscu z dwoma opóźnionymi w rozwoju ex aequo - występowałem też w roli bohatera karykatur, gdzie spisywałem zadania domowe w pozach relaksowych.
Ale najbardziej lubiłem, jak fizyk wpadał na przerwie do klasy z rykiem „uczeń znowu z nogami na ławce!” i wpisywał mi też ciągle uwagi w stylu „uczeń chodzi po szkole w butach” - musiałem to potem dawać starym do podpisu, przez co miałem opory w domu. Zacząłem wtedy pisywać do fizyka listy na maszynie w imieniu mojego starego, że daje się zauważyć ostatnio drobna poprawa w zachowaniu syna, który - ku ogólnemu zaskoczeniu - pomalował w żywe kolory huśtawki w pobliskim ogródku jordanowskim, skąd wiało dotąd grozą i niechlujstwem.
Kończyłem zawsze uprzejmą prośbą o włączenie niniejszego listu do protokołu rady pedagogicznej i potem, jak stary przypadkiem zaszedł do szkoły - powiedział, że pomysł był fajny i dlatego mnie nie wkopał, ale żebym więcej tego nie robił. Pamiętam, jak rąbnąłem z Muzeum Narodowego kapcie filcowe wiązane na buty, żeby w tym chodzić po szkolnych kuluarach i staliśmy wtenczas ze wszystkimi szkołami w śnieżycy po zachodzie słońca parę godzin, żeby zobaczyć miecz koronacyjny „Szczerbiec”, który Chrobry wyszczerbił kiedyś na bramach Kijowa.
Jeździłeś zimą tramwajem na stopniu do „Pałacu Młodzieży”- PKiN, gdzie dawali legitymacje na ulgowe przejazdy i zeskakiwałeś w biegu na oblodzona wysepkę na Marszałkowskiej. Zapisałem się na modelarstwo lotnicze, bo nie wiedziałem, co z sobą zrobić. Były tam szerokie drewniane schody z kołkami wyjętymi z poręczy, na których zjeżdżałeś parę pięter aż do piwnicy ze schronem przeciwatomowym.
Pamiętam, ile zdrowia mnie kosztowało montowanie żeberek na skrzydłach i potem silniczki spalinowe kupowałeś* w Składnicy Harcerskiej na pięterku i były zawody zdalnie kierowanych modeli na „największym placu Europy”. Moja maszyna osiągnęła pułap przelotowy, ale schodząc do lądowania rozpieprzyła się o obelisk z odległościami do stolic europejskich. Włóczyłem się luzem po mieście; baby sprzedawały nowalijki pod Cedetem i koło kwiaciarni z wielkanocnymi palmami i baziami niewidomy sprzedawał na lekarskiej wadze lusterka z dupami w St. Tropez.
cdn
@
*Za własna forsę, 200 zł.