Remake tekstu „Ten za nim” z tomu opowiadań pod tym tytułem, który ukazał się w Warszawie w 1996 roku. „Ten za nim” to jeden z dwóch rozdziałów, które „wypadły” pierwotnie z powieści „Grupy na wolnym powietrzu” o pokoleniu lat 60. Powrócą w następnych jej wydaniach.
@
Więc chyba najbardziej w podstawówce lubiłem, jak po ostatniej lekcji stawaliśmy elegancko parami na korytarzu i schodziliśmy do szatni „pod opieką nauczyciela” - woźna otwierała boks, a my robiliśmy sztuczny tłok i „macaliśmy” najlepsze dziewczynki z naszej klasy. Pamiętam, jak kolega Szmul z olimpijskim spokojem ustawiał się z wyciągniętą ręką w stronę przerośniętej o parę lat panienki z największym cycem na terenie szkoły i wrzeszczał przeraźliwie do mnie albo do Rajsa lub Danka: pchnij mnie!
Nowicki testował na mnie poemat pedagogiczny - traktował swój przedmiot jako argument łagodnej perswazji - wpadł kiedyś do klasy na dużej przerwie, gdy spisywałem jak raz od Lele wypracowano z fizyki. Wyjąc jak ranny łoś, wykręcił mi rękę do tyłu i podniósł za ucho z ławki - zarobiłem z miejsca dwa haki naraz: z przedmiotu i zachowania, i wyleciałem rutynowo „po opiekę lub rodzica”. Ale to był właśnie taki moment, że wiedziałem, iż tym razem facetowi nie odpuszczę.
Ciotka miała wówczas pomoc domową - zdrową wiejską dupę imieniem Klara - pamiętam, jak wcisnąłem jej na głowę ciotczyny kapelusik z woalką rzewną i przebrałem w kostium z szarego tenisa. Na drugi dzień rano zaprowadziłem ją pod pokój nauczycielski i miała tylko kiwać głową refleksyjnie, powtarzając „tak, panie profesorze”, i zrobił się straszny tłum, bo zaraz się rozniosło. Pan od fizyki zaczął nawijać, że należy bezwzględnie zawiesić mnie w czynnościach ucznia, bo jestem pasożytem, na ogólne odczucie, zbędnym w tej społeczności.
Niestety Klara w pewnym momencie zaczęła zdradzać objawy niepokoju, bo tłum wyprowadzał ją z równowagi i zamiast potakiwać grzecznie, jak ją uczyłem, rozdarła się nagle przeraźliwie na całą szkołę. Zrobił się taki bajzel, że we łbie się nie mieści. Pan od fizyki z pianą na pysku ryczał, że wystawiam szkołę na pośmiewisko i przechylony przez barierkę w sekretariacie chciałem dzwonić na pogotowie - przeszkodził mi Szmul, który miał wystawionego haka ołówkiem na okres z fizyki i bał się, że mu zostanie, jak Nowickiego wezmą na obserwację.
Następnego ranka zawitała do naszego domu „trójka klasowa” z matką Szmula i nie chciałem ich wpuścić, ale ze strasznym rabanem wdarli się od tyłu. Fizyk zalecał potem gorąco mojemu staremu, żeby przenieść mnie do szkoły dla dzieci z obniżoną sprawnością myślenia, ale ojciec znów znalazł się na poziomie i rzekł, że dalsze propozycje mile widziane. To się ucieszyłem i ryknąłem dzikim śmiechem - potem jak fizyka przytkało, ojciec spytał, czy pan profesor jest autorem uwagi „Uczeń na klasówce z fizyki rozpiął koleżance biustonosz przez sweterek”?
Ze względów organizacyjnych wziąłem żywy udział w tej rozmowie i fizyk powiedział, że śmieję się, bo nie mam nic do powiedzenia, i musiałem potem przeprosić pana profesora przy całej klasie. Posadził mnie z powrotem w ostatniej ławce pod oknem, gdzie urzędował Szmul, którego mamusia zaraziła się pracą w komitecie rodzicielskim. Któregoś pięknego dnia fizyk chciał wyrwać Szmula do tablicy, ale ten wolał odpowiadać z ławki, gdzie zawsze coś podpowiedzieli - w pulpicie naszej ławki były dziury po wybitych sękach i Szmul wprowadził paluch w taki otwór i potem nie mógł wyjąć, i musiał przyjść woźny, żeby go wypiłować.
Wtedy wstałem i zażądałem powrotu do systemu samorządu klasowego, do którego wybierało się najgorszych jeleni, że zawsze było na nich, jak coś się działo i musieli się tłumaczyć. Fizyk zwolnił ryj do wrzasku - nagle wstała Lele w pierwszej ławce i zaczęła mnie bronić, i zobaczyłem, jak się przy tym zaczerwieniła. Postulowała, żeby powierzyć mi funkcje ławnika w trybunale klasowym, bo poprzedniemu ławnikowi tramwaj urwał nogę nad kolanem i miał kłopoty z chodzeniem. Więc najpierw był ten porąbaniec i potem byli twoi koledzy na odpowiedzialnych stanowiskach, i teraz dziewczyna stanęła w twojej obronie.
Lele zobowiązała się podciągnąć mnie ze wszystkich przedmiotów i dzwoniłem do niej wieczorami „co zadane?” - siedziała dalej w pierwszej ławce i nigdy nie chciała mi nic podpowiedzieć, gdy wyrywali mnie na środek, i pamiętam, jak kiedyś pierwszy raz pokazała mi jakąś datę na kartce, że z wrażenie nie wiedziałem co jest grane. Zawsze cholernie lubiła, jak miotam się przy tablicy - zaczynałeś jakimś mega frazesem, że wszyscy wiedzieli, że nie masz pojęcia i potem, jak podrzucali ci jakiś konkret - mogłeś spokojnie pieprzyć farmazony do dzwonka.
Pamiętam, jak kiedyś po lekcjach - po „sztucznym tłoku” z numerami w szatni - Lele miała czerwone oczy i takie zmiany w twarzy, że przestraszyłem się i zdziwiłem. Ale potem zobaczyłem ten uśmiech po raz pierwszy i został mi na zawsze w jakimś kącie mózgu - spokojny i piękny uśmiech dziewczyny, gdy patrzyła w jakiś punkt i śmiała się cicho z tego co słyszała, albo śmiała się jakby sama do siebie.
Przypominam sobie, jak parę razy zdawaliśmy na kartę rowerową i w niedziele rano jeździliśmy do pałacu króla, który uratował Europę przed Turkami, ale nie wykorzystał tego politycznie. Miałem wtenczas czeskiego „Turista” z wyścigową kierownicą, ale bez nosków i przerzuty - wracaliśmy często wąskotorową kolejką z rowerami na pomoście, popijając wodę z bidonów, a nieraz ścigaliśmy się z ciuchcią i potem znowu wskakiwaliśmy z rowerami na pomost. Pamiętam, jak kręcili w Warszawie film do Indianach* i jechaliśmy za nimi całą szerokością jezdni.
@
*”I ty zostaniesz Indianinem”.