Remake tekstu „Ten za nim” z tomu opowiadań pod tym tytułem, który ukazał się w Warszawie w 1996 roku. „Ten za nim” to jeden z dwóch rozdziałów, które „wypadły” pierwotnie z powieści „Grupy na wolnym powietrzu” o pokoleniu lat 60. Powrócą w następnych jej wydaniach.
@
Afery z fizykiem wyrobiły mi popularność w szkole i po lekcjach, jak była pogoda, odprowadzaliśmy się zawsze z chłopakami do domów, że wskakiwałeś tylko na chwilę, żeby „wrzucić teczkę”. Ale cały czas chciałem wziąć rewanż na Nowickim, bo od samego początku poszedłem na opór i głównie myślałem o tym, żeby się nie dać. Od tamtych czasów minęło już naprawdę sporo czasu, ale do dziś jestem przekonany, że przez tego faceta o mało żeśmy się z chłopakami zdrowo nie poharatali, choć wtedy nie umiałem jeszcze tego pomyśleć słowami.
Tylko, że nagle wszystko zrobiło się okej i chodziliśmy z Lele do kina „Świat”, gdzie siadywaliśmy na balkonie w ostatnim rzędzie pod świetlnymi smugami z okienek kabiny projekcyjnej i trzymaliśmy się w ciemności za ręce. Lele powtarzała na okrągło, że wszystko będzie w porządku i cały rząd trzeszczał, gdy tylko ruszyłeś się w krześle - na balkonie były drewniane krzesła biurowe bez poręczy, że lekko mogłeś objąć dziewczynę wpół i nagle słyszałeś z kabiny szum zerwanej taśmy.
Więc naprawdę było tak, że nie musiałeś już wszystkiego robić samemu i chłopaki, z którymi kolegowałeś się od przedszkola poszli teraz razem z tobą; nabyliśmy na pięterku w Składnicy Harcerskiej ruskie pudło „Mołodoj Konstruktor” ze szmelcem elektrotechnicznym „zrób do sam”. Zmontowaliśmy dwa dzwonki na baterie płaskie, z których jeden zatrzasnęliśmy w szufladzie stołu nauczycielskiego i przewody odprowadziliśmy do Rajsa; drugi dzwonek schowałem w mojej ławce, a Danek zabunkrował w szafce ściennej od korytarza jazgotliwy silniczek elektryczny.
Przed fizyką nasmarowaliśmy stół nauczycielski amoniakiem, że jechało na odległość i Nowicki wyrwał kogoś do odpowiedzi, i delikatnie schylił łeb, żeby zbadać, co tak cholernie cuchnie - w tym momencie Rajs poderwał go dzwonkiem w szufladzie. Facet z wytrzeszczem skoczył wzwyż razem ze stołem i wtedy zagrałem dzwonkiem w kasetce mojej ławki, i rzucił się w moją stronę - ale po drodze poderwał go Danek silniczkiem w szafce. W tym momencie znów zagrał dzwonek w szufladzie i pan od fizyki wpadł w sprzężenie zwrotne, i pięknym rykoszetem wyleciał z klasy.
Więc my wtenczas biegiem odcięliśmy wszystkie przewody i szmelc wywaliliśmy przez okno na boisko, skąd młodsze chłopaczki błyskawicznie go zgarnęli, i potem czterech woźnych bezradnie rozkładało sękate rączki, gdy fizyk zrobił śledztwo z rewizją osobistą, i wprowadził bezterminowy stan wyjątkowy. Tylko, że każdy teraz znowu wiedział swoje i postanowiliśmy przywrócić samorząd klasowy - wybraliśmy Szmula gospodarzem klasy i Nowicki usrał nas wszystkich równo na okres z fizyki.
Pamiętam, jak pojechaliśmy na dwudniową wycieczkę szkolną do Płocka „Śladem barda rewolucji” i w słoneczne popołudnie normalnie czułeś w trzewiach, że za batiuszki cara było to miasto gubernialne - ale teraz budowali z hukiem petrochemię z rurociągiem „Przyjaźń” z Sojuza. Wiec teraz najlepszym miejscem była knajpa „Słoneczko” w drewnianej chacie ze strzechą - na wysokiej skarpie wiślanej - gdzie przez cały dzień paliła się żarówka 40-watowa i trzymali tylko herbatniki i bełty, co sprawiało, że bard rewolucji też chętnie tam zaglądał.
Pani Szmulowa doznała szoku poznawczego, gdy ujrzała nas przy szynkwasie z bardem deklamującym wierszyki - po powrocie do Warszawy poleciała z pyskiem do dwugłowej dyrekcji szkoły. Należy wyjaśnić, że od pierwszej klasy mieliśmy dwugłową dyrekcję i w naszej podstawówce od samego początku urzędował spory procent „niechrzczonych”, gdyż nie było tam nigdy religii z księdzem. Dwugłowa dyrekcja wsparta teraz o biurko waliła w nie piąchami z wrzaskiem, że mało nie osunęliśmy się po ścianie z radości i w szkole zaczęli nas nazywać „ekipa”.
Pamiętam, jak w pewnym momencie dwugłowa dyrekcja została zluzowana przez jednogłową panią dyrektor, która była w moim życiu pierwszą babą posttotalitarną, choć wtenczas jeszcze nie mogłem znać tej instytucji ewolucyjnej. Ale naprawdę jakby się rozluźniło po tych aferach z fizykiem i w nowej sytuacji posttotalitarnej urządzili Broniewskiemu estradę poetycką w sali gimnastycznej. „Aktorzy scen warszawskich” deklamowali chórkiem „No pasaran” i bard czytał fajne wiersze, a my z tyłu za plecami dziewczyn rzucaliśmy się ogryzkami, i potem za karę sprzątaliśmy salę - w karafce mistrza na stole zamiast wody były resztki gołdy.
Pod koniec podstawówki założyli w naszej szkole (gdzie był też ogólniak) drużynę harcerską im. Janusza Korczaka i chodziliśmy na zbiórki, a naszym drużynowym został człowiek imieniem Francu, który zawsze powtarzał: „harcerz kocha przyrodę i panienki młode”. Od samego początku nie miałem zdrowia do tych harcerzyków ze sznurami funkcyjnymi, ale zawsze mogłeś potem powiedzieć starym, że byłeś na zbiórce w izbie harcerskiej, jak wieczorem wracałeś z miasta.
Cdn
Komentarze