Remake tekstu „Wytworne sam na sam” z tomu opowiadań pt. „Ten za nim” który ukazał się w Warszawie w 1996 roku. „Wytworne sam na sam” to jeden z dwóch rozdziałów, które „wypadły” pierwotnie z powieści „Grupy na wolnym powietrzu” o pokoleniu lat 60. Powrócą w następnych jej wydaniach.
@
Więc wtenczas weekendowy fart z obiektem typu „zmechanizowana obora” - byk walił końcem ogona równo - wjechaliśmy z Dankiem snopowiązałką w pokrzywy. Ciepły wiatr przynosił zapach siana i obornika w porach udoju. Świerszcze grały i komary cięły; do kuchni było daleko, więc zapiliśmy z kanistrów na strychu i żarliśmy jak króliki kapustę z pola - szczuli nas psami, które skakały nam do gardła w blaskach nocy. Ocknąłem się pod płotem w niedzielny poranek: procesja wyszła z odrapanego kościółka i zajechało mnie nagle zapachem chleba z piekarni.
Słabo mi się chyba zrobiło, bo ludzie w odpustowych ubrankach pytali, co mi jest i powiedziałem, żeby dali mi wody ze studni. Czerwona rakieta poszła w górę - odbywały się zawody kombajnów „Bizon”, które leciały całą szerokością pradoliny i potem dyrektor z końskim pyskiem wręczał wojsku dyplomy uznania. Wieczorem w czasie zabawy nad rzeką Danek roztaczał wdzięki do jego sekretarki - „pracownicy umysłowej” - która była córką kucharki PGR i rzucili się nas miejscowi z cepami, ale aktywiści z koła ZMS przyszli nam z odsieczą, i jednego z nich ze złamanym obojczykiem trzeba było odwieźć na pogotowie w misce wywrotki.
W poniedziałek o świcie zostałem przydzielony na czerwonego „Bizona” i zasuwaliśmy „po kawalersku” polną drogą między drzewami, a za nami zielone traktory z przyczepami, na których siedziały baby z widłami. Kombajnista w podkoszulku kazał mi podsuwać worki pod spust, z którego leciało ziarno - jak się piętrzyło w rynnie, podsuwałem pod spust rezerwowy i zawiązane worki spuszczałem w pole za kombajnem. Ostro jechał smar maszynowy i znosiło na mnie spaliny z komina w pełnym słońcu, że prawie na oczy nie widziałem.
Na wpół oczadziały tańczyłem oczami po słońcu i wszędzie mi właziły cholerne kłosy - spocony kombajnista przysypiał za kółkiem i miał nad sobą daszek z leżakowego brezentu, i przy każdym nawrocie pod lasem, wrzeszczał: fajrant, jak spadnie rosa! Naprawdę nie odpuszczał ani na chwilę i wiedziałem, że będzie młócił do oporu, bo potem mu lecą nadgodziny. Przypomniałem sobie, co mi radzili pijaczki z klubo-kawiarni, żeby na dno każdego worka wrzucać po kilka z zapasu - więc potem przysypywałem ziarnem z wierzchu i worki szybko się skończyły.
Zatrzymał ”Bizona” w szczerym polu i wlazł po niego z wałówą, a mnie wysłał po worki do majątku, i mieli mnie podrzucić z powrotem traktorem. Szedłem cholernym rżyskiem, aż padłem w cieniu na skraju lasu, gdzie stał krzyż z dziurawym hełmem i wiązanką suchych kwiatów. Szedłem dalej leśną drogą i potem znów wylazłem na słońce, i zobaczyłem belkowane ogrodzenie, gdzie jakieś kaczki pływały w stawie z tablicą „Basen przeciwpożarowy”. Wybadałem starannie okolicę - tylko żaby kumkały w łopianach i skrzypiał strach na wróble na rozstajnych drogach.
Zrzuciłem buty i spodzień - wskoczyłem z rozbiegu do wody. Pływałem krytą żabką w tym bajorze i potem jak wylazłem na baleta - łaciate krasule przeżuwały flegmatycznie mój wojskowy strój roboczy, że tylko pas skórzany z klamrą zwisał smętnie jednej z pyska. Zasłoniłem się liściem łopianu i ruszyłem na rozstaje, żeby obedrzeć stracha na wróble, i potem szedłem wzdłuż poniemieckiego cmentarza z rozwalonymi nagrobkami, aż siadłem po świątkiem frasobliwym.
Z daleka słychać było przejeżdżające pociągi. Obudziłem się w czerwonym blasku zachodzącego słońca i przycisnąłem łeb do płotu. Dałem sobie urlop od myślenia. Zobaczyłem Danka z sekretarką dyrektora z mordą Fernandela i dokarmiała nas potem, bo jej matka kucharzyła dla całego pegeeru, i Danek mówił, że najlepszą zabawę miał z nią pod słupkiem przystanku PKS w przydrożnym rowie. Mamusia robiła też nalewkę na wiśniach i Danek raczył darami przyrody dżentelmenów twardo zazdrosnych o dupę - którzy przestali wygarniać gówno spod byka.
Więc potem już głównie raczyliśmy się nalewką na wiśniach, plując pestkami w kury zielononóżki na tylnym tarasie poniemieckiego pałacyku i pijane kwoki biegały w kółko, i podfruwały na jednym skrzydle - kołysząc się na jednej lub drugiej nóżce - między posągami słonecznych amorków z utrąconymi jajami i drobiły w miejscu, jak cholerne baletnice w „Jeziorze Łabędzim”.
CDN
Komentarze