WYTWORNE SAM NA SAM (6)
Remake tekstu „Wytworne sam na sam” z tomu opowiadań pt. „Ten za nim” który ukazał się w Warszawie w 1996 roku. „Wytworne sam na sam” to jeden z dwóch rozdziałów, które „wypadły” pierwotnie z powieści „Grupy na wolnym powietrzu” o pokoleniu lat 60. Powrócą w następnych jej wydaniach.
@
Więc teraz pod koniec lata 1967. nie mogłeś jeszcze wiedzieć, że izraelsko-arabska „wojna sześciodniowa” okaże się pierwszym obsuwem komuny światowej. Nie mogłeś wiedzieć, że wasza porąbana ekipa lat 60., dla której szkółki były przeważnie luźne i wywyższaliście się - sami o tym nie wiedząc - będzie musiała jeszcze kiedyś dobrze i prawidłowo przemyśleć sobie to wszystko na świeży umysł. Zostawało wam zawsze sporo czasu - ustawiałeś książeczki w paru rzędach i nieraz stosami zalegały podłogę - nigdzie nie mogłeś załatwić „Pod wulkanem”.
Nie było meliny, żadnego antykwariatu na mieście, żeby to wyrwać, choć wszędzie zastawiałeś sidła, aż wreszcie kiedyś nad Bugiem, gdy wezbrana rzeka z ptasimi gniazdami wdarła się do knajpy z tarasem - na zakurzonej wystawie kiosku „Ruchu” zobaczyłeś literki: malcolm lowry. Kempingi i stadnina nad rzeką, która wbijała się między stoliki, gdy piliście piwo z deszczem, trzymając nogi na barierce, bo woda rwała między stolikami; transporter piweczka pod parasolem - trochę słońca, ale głównie niskie chmury deszczowe i wiatr rozwiewał włosy pijanych dziewczyn.
Przeloty dzikich łabędzi wtenczas nad Bugiem, gdy Lele w wytartych jeansach i żółtej koszuli z pagonami mówiła, żebyś tyle nie pił i wciąż patrzyła, czy masz to swoje piweczko. Samochody parkowały w lesie gdzie popadnie - oświetlona gablotka z Matką Boską przybita do brzozy z opalonymi gałęziami - paprotki we mgle między drzewami; niebieskie słupki przystanków PKS z żółtymi kółkami kierownicy - przydrożne kapliczki ze świeżo odmalowanymi płotkami i spłoszonymi stadkami gęsi - kruki krakały pod niebem. Żuk dostawczy pod GS-em w drewnianej chałupie z kolorowymi szybkami, wtenczas jak chciałeś kupić kilo białego sera.
Tylko, że naprawdę podszedłeś do zapyziałej lady i zanim zdążyłeś powiedzieć słowo, platynowa sklepowa w diademie, co ten ser sprzedawała - spoglądając ci w oczy badawczo - warknęła głucho: alkohol po drugiej stronie ulicy. Warszawska jama „Gwiazdeczka” na Starym Mieście, gdzie czekałeś zawsze na dziewczynę przy drewnianym barku na lewo od wejścia i przechodziliście na wewnętrzne podwórko z filarkami - z gazonem w ceramicznej donicy pośrodku i z wodotryskiem - gołębie przysiadały się koło wazoników z polnymi kwiatkami na stolikach.
W najgorszy mróz biegałeś na grzane piwo z korzeniami w kiosku pod „Cedetem” - w granatowym zmierzchu człowiek z osełką na pedał ostrzył noże sypiąc iskrami. Faceci zapalali na pych furgonetkę w kopnym śniegu - lubiłeś rozmowy z facetami w non-ironach po fajrancie, że podsuwają w hucie puszkę fasolki pod rozpalony do czerwoności blok wytopu na rolkach i w sekundę fasolka po bretońsku zaczyna bulgotać. W karnawale robiliście z chłopakami „dźwięki” z klubów studenckich dla radiowęzła akademika Riviera - „studenci Warszawy bawili się do białego rana przy tradycyjnej lampce wina - prawdziwy przegląd mody młodzieżowej w Stodole”.
Albo kiedyś w bezśnieżną zimę wyskoczyłeś wieczorem z pustego tramwaju na przystanku za tunelem na trasie W-Z i szedłeś wzdłuż oświetlonych gablot z biało-czarnymi fotosami filmowymi, i potem wjeżdżałeś schodami ruchowymi, a obok zjeżdżała jakaś para z balonikiem. Całowali się ostro, przysiadając na stopniu - kiedyś z Lele byliście taką parą i nawiało ci śniegu za kołnierz kożucha, gdy całowaliście się przed wyjściem ze schodów pod daszkiem z gontami.
Tylko, że nagle w dawnym korycie rzeki z rozlewiskiem leżałeś po ciemku w najgorszym słońcu i rozmawiałeś z dziewczyną, o której wiedziałeś, że jej koło ciebie nie ma. Wychodziły jakieś nietoperze z rzeki i różniły się opierzeniem; owca, kogut i krowa, jak u Kryłowa - pasły się w dobrze zorganizowanym stadku. Przyśnił ci się piękny sen, że zasnąłeś spokojnie i trawa nad rzeką była jak las - ziemia się nagrzała, skrzypy i widłaki, skarlałe paprocie drzewiaste - w półśnie słyszałeś jakieś odległe rozmowy chłopaków, że najlepiej dymać kobietę-nic.
Więc teraz chyba naprawdę przysnąłem i wpadłem na pomysł, że Lele w wytartych jeansach i żółtej męskiej koszuli siedzi koło mnie nad rzeka; co ci się porobiło, że tak ciągle śpisz, nie tłumacz się, nie jesteś pijany, chodź, zrobimy dzień, nie lubię jak się tłumaczysz - powtarzała Lele. Rude wiewiórki skakały po rozwalonych nagrobkach poniemieckich i dzieciaki układały krzyże z wielkich szyszek - wtenczas jak procesja wyszła z odrapanego kościółka i skierowała się w stronę gorzelni.
Więc potem narąbany szoferak z PGR odwiózł nas w misce wywrotki w pobliże jednostki (ostatnie, co widziałem: spalony wiatrak na spiętrzeniu) - spuścił nas „je-bu-du” w dole kąpieliska i nasze stąpanie kładło się wielkim cieniem w zachodzącym słońcu, jak reklama butów siedmiomilowych na wietrze. Woda błyszczała gdzieś obok i rozwiązało mi się sznurowadło, bo rzucało długie cienie w niskim słońcu, i nasze stąpanie niosło się skowytem psa z pełnomorskiej szalupy; co to za kundel? - spytałem, a Szmul odpowiedział: to jest chart, co kury dusi.
Więc teraz pod koniec obozu wojskowego kępy i moczary*, jak mówiliśmy potem w marcu następnego roku; dokształcanie obywatelskie z filmem oświatowym: Czaja, Hupka, towarzysz Mijal z Radia Tirana; kompanijne VIP-y przysypiały w ciemności. Tory przeszkód z wysokimi zeskokami (pięćdziesiąt pompek za karę); uroczyste odprawy wart jakby zawsze lekko za późno i baby z koszami żarcia na przysiędze u „Kamikaze”, przymierzające czapki wojskowe w lusterkach.
Wieczorem po apelu papiery fruwały na wietrze i „sztabskapitan” bełkotał coś przez głośniki nad jeziorem, gdy szliśmy z przybrudzonym chlebem i karpiem ogłuszonym granatem; trenował przemówienie na uniwersjadę armii zaprzyjaźnionych; smacznego! - wrzasnął nagle, że usłyszałem jakby cios z ciemności.
CDN
@
*Aluzja do czołowych komuchów-antysemitów o takich nazwiskach.
Komentarze