Remake tekstu „Wytworne sam na sam” z tomu opowiadań pt. „Ten za nim” który ukazał się w Warszawie w 1996 roku. „Wytworne sam na sam” to jeden z dwóch rozdziałów, które „wypadły” pierwotnie z powieści „Grupy na wolnym powietrzu” o pokoleniu lat 60. Powrócą w następnych jej wydaniach.
@
Więc teraz pod koniec obozu wojskowego w północnych rejonach peerelu nie mogłeś wiedzieć, że światowa komuna zaczyna się sypać - nikomu z nas nawet przez myśl by nie przeszło, że można coś zmienić w tym pieprzonym kanale, choć czułeś nieraz normalnie, jakby cię robale obłaziły. Pamiętam, jak szeregowiec Rajs opowiadał w ciemnościach na warcie garnizonowej, że w czerwcu podczas „wojny sześciodniowej” jego stary siedział z uchem w 10-lampowym radiu poniemieckim z „Wolną Europą” na cały regulator i tylko chorągiewki na mapie przestawiał.
Przypomniałem sobie, jak przychodziłem kiedyś do szkoły z kanapkami owiniętymi w pergamin z przemówieniami towarzysza Mijala, który wiedział zawsze najwięcej o komunie światowej. Mój ojciec zajmował się wtenczas redagowaniem biuletynu z nasłuchu radiowego dla bossów partyjnych i zabierał mnie czasem ze sobą do wolno stojącego domu na Sobieskiego 101, otoczonego starymi kasztanami, gdzie na portierni wisiał czerwony szyld: PJO - „Państwowa Jednostka Organizacyjna”.
Mój komuch domowy redagował nagrania z zagranicznych rozgłośni, które potem odbijali na powielaczu i rozsyłali do gabinetów z palmami - dawał mi nieraz pokręcić korbą powielacza zalatującego spirytusem. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że taki numerowany biuletyn zwany „białymi kartkami” to jeden z mechanizmów orwellowskich. Lubiłem, jak stary zabierał mnie do „PJO” jesienią, żebym sobie nazbierał kasztanów - nie było tam prawie innych dzieciaków - jeździłem rowerkiem pod starymi drzewami i powiewał mi skafander włożony samym kapturem na łeb.
Tylko, że cała nasza formacja umysłowa była wtenczas takim gnojkiem z nosem przy szybie i niech mi nikt nie mówi, że naładowani pomysłami, myśleliśmy za pomocą słów, że można rozwalić komunę od środka - „socjalizm z ludzką twarzą” zrobić - potem w marcu-68 wszystko na Krakowskim działo się z nadciśnienia. Pojawiło się nagle pełno białych czapek uniwersyteckich - których nikt wcześniej nie oglądał - na milczących łbach, które nagle rozgadały się w całej Polsce.
Więc teraz pod koniec obozu wojskowego obieraliśmy kartofle w kuchni i nabyliśmy skrzynkę portera w stanicy, i z pieśnią na ustach wypadliśmy na korytarz. Na pozostałe wojsko padł blady strach - trzysta metrów z kuchni do sypialni pokonaliśmy w godzinę z czymś i zbiliśmy wszystkie klosze na sufitach w pięknym stylu, i potem sprzątaliśmy korytarz i świetlicę z gazetkami TPPR* do rana. Nagle myślałem, że się pomyliłem: uniwersjada zaprzyjaźnionych armii na poligonie i niosły się jakieś potworne wycia z defilady sportowców w mundurach retro.
Stoły bankietowe z pękami konwalii i chorągiewek i potem grenadierzy i husarze z szumem piór doszlusowali do zimnego bufetu, gdzie „Kamikaze” w przydużych płaszczach prężyli się salutując. Kelnery-lezbije z kantyny syczały z zazdrości, gdy którąś brałeś za dupę po znajomości i chciały cię wytargać za pierze. Panie z przodu, panowie z tyłu - jak na wiejskim weselu - rozrywkowe wodogłowce w mundurach wyjściowych drapali się w przedziałki schodzące bez szyi w kark.
Pamiętam, jak zobaczyłem nagle przed sobą oturbanionego attache, który w uniformie ze złotymi akselbantami, mieczykiem i w muszce - naśladował odruchowo mój krok defiladowy na terenie podmokłym. Po tym poznałem, że już jestem narąbany na otwartej przestrzeni, gdy nie czujesz czyjejś obecności, ale jest kontakt: pusta torba nad asfaltem w słonecznej przestrzeni - jakieś bety tańczące na sznurach - to jest kontakt, powtarzam, fantastycznie wolna i szczęśliwa sytuacja.
Pogoda różna z przewagą różowych chmurek kłębiastych i swingujące orkiestry lat czterdziestych - Glena Millera i Tommy Dorsey'a - komuś przydała się noga od fortepianu „Bechstein” podpartego teraz skrzynką. Attache w rozwianym turbanie z turkusem zgłosił się do maratonu i nadrabiał awansem odwodnienie organizmu. Szedłem pod jakimś murem w blasku słońca i specjalnie z całej siły walnąłem ramieniem w słup trakcyjny, bo znowu musiałem teraz myśleć o Lele, i było jak w pijanym biegu przełajowym, że po paru kilometrach nie czujesz, że biegniesz.
Zuza z niedopitym bełtem „Czar PGR” wyszła z miasteczka namiotów koło szosy i spytała, jak się nazywam - szła boso środkiem jezdni, która chyba paliła ją w stopy - w podskokach podbiegła do cienia i klepnąłem ją po jeansowej pupie, gdzie miała ciemne ślady po odprutych kieszeniach, z których zrobiła sobie łaty w kroczu. Poszliśmy razem na stanicę, gdzie sprzedawali piwo z ciężarówki.
CDN
@
* Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej
Komentarze