Francuzi poinformowali dziś oficjalnie, że używali do celów rozpoznania w Libii 25 bezzałogowców „Harfang” opartych na licencji izraelskich dronów klasy „Heron”. Izraelczycy, jak już mówiłem, jako pierwsi zaczęli stosować tego typu zabawki (lubiące też strzelać rakietami) - przeciwko terrorystom.
Taktyka ta przejęta została z powodzeniem przez Amerykanów, którzy swoje drony odpowiednio powiększyli i używają do eliminacji misiów al-Kaidy w egzotycznych rejonach świata. Najnowszym przykładem było rozwalenie propagandysty tej organizacji, Anwara al-Awlaki, parę dni temu w Jemenie.
Bezzałogowce (+ błyskawiczne akcje komando, jak ta z likwidacją bin Ladena w Pakistanie) - to najlepsze obecnie metody walki z terroryzmem, na które dżentelmeni z zakutanymi łebkami nie mają odpowiedzi. Tylko za kadencji Baracka Obamy Amerykanie przeprowadzili już blisko 230 takich nalotów.
Stosowanie dronów jest dużo tańsze niż wysyłanie Marines w większych ilościach - operacje lądowe staną się już niedługo takim samym reliktem, jak batalistyczne obrazki z szarżującą konnicą... Pod warunkiem, że przynajmniej drobna część oszczędzonych dolczyków będzie wykorzystywana należycie.
Jak np. w dawnej Azji sowieckiej, gdzie Azerbjedżan i Kazachstan - wyłączni partnerzy strategiczni Izraela w świecie islamskim - optują teraz ze względów pijarowskich za palestyńskim państwem w ONZ... Natomiast inne kraje Azji środkowej, jak Turkmenia, Uzbekistan, Kirgistan, Tadżykistan - są przeciw.
Amerykanom ta „czwóreczka” potrzebna jest głównie w związku z Afganem, więc nie żałują tam dolczyków, załatwiając przy tzw. okazji parę drobnych sprawunków dla Izraela. Z tych wszystkich powodów wg mnie bez sensu jest powtarzanie bredni lansowanych przez Rosję, Turcję i Iran - o końcu mocarstwowej roli USA.